Wieści z trasy

ARGENTYNA (b)

W Buenos Aires

Znajomości sprzed lat
Po minięciu ostatniej płatnej bramki na autostradzie nr „2” łączącej Mar del Plata z Buenos Aires okazało się, że niedaleko jest zjazd na Bernal, gdzie miałem bazę podczas pierwszej podróży dookoła świata.
…Gdy podjechałem pod wskazany adres, poznałem dom na rogu ulicy w którym spędziłem kilka tygodni. Ale okazało się, że nikt z moich znajomych od dawna tam nie mieszka. …Zastały Argentyńczyk pomógł mi w odszukaniu byłych gospodarzy.
Wielka radość, kiedy Ela Czarnobrywy otworzyła drzwi. Poznaliśmy siebie.od razu, mało się zmieniła. Nie trzeba było się przedstawiać, poznawać, udawać. Siostra Basia mieszka w Bariloche a ona z mężem Markiem mieszka tu od dawna. Wielka szkoda, że nie spotkałem się z Basią w Bariloche. Noclegowałem półtora kilometra od jej posiadłości.
Starzy przyjaciele oznajmili od razu, żebym czuł się jak u siebie w domu. Więc miałem swoją bazę, jak za dawnych czasów od pierwszego dnia. …Nie mogli mnie zorientować o bieżącym życiu Polonii, gdyż dolegliwości zdrowotne nie pozwalały, ale służyli innymi informacjami. To mi wystarczyło. Marek prowadzi warsztat elektryczny, Ela przewodzi w Instytucie Języka Angielskiego.

…Po przestudiowaniu mapy z Markiem odwiedziłem też znaną mi rodzinę Ćwierzów. Po dobiciu pod wskazany adres, od razu poznałem domek w którym byłem goszczony . Nic się nie zmieniło w szacie domku tylko przybyło zabudowań wokoło. Oczy zrobiłem jak otworzył mi gość z czarną brodą i wąsami podobny do Bin Ladena. …Okazało się że jest synem Karola i Roxany. Na drugi dzień z Łukaszem pojechaliśmy do warsztatu naprawić oberwany tłumik.

Wczasy u Carlosa
Po zatelefonowaniu do spotkanego w Peru Argentyńczyka – Carlosa z Buenos Aires, byłem zaproszony w gościnę od zaraz. Więc taksówką na jego koszt pojechałem do biura mieszczącego się w centrum Buenos Aires by już z nim pojechać poza stolicę.
…Kilka następnych dni spędziłem w towarzystwie Argetyńczyków w ekskluzywnej rezydencji na weekendy oddalonej 50 km od zatłoczonego miasta.
Kąpiele w jacuzi i pływanie w krytej pływalni przywróciły mi potrzebną kondycję potrzebną do przyszłej jazdy. Zajadałem się co dzień daniami z argetyńskiego mięsa przyrządzanego na rożnie i domowej produkcji serami przez przydzielonego na mój pobyt kucharza. Palce lizać po miękkim i pachnącym jadle popijanym czerwonym winem. Czułem się jak gośc nie na tej planecie. …Ciuchy wyprane, „Zabawka” umyta pierwszego dnia. …Żyć, nie umierać. Takich wspaniałych dni podczas podróży nie miałem do tej pory.
Ojciec Carlosa, mieszkającego kilka ulic obok przyjeżdżał do towarzystwa wózkiem elektrycznym i zabierał mnie na pole golfowe udzielając podstawowych wskazówek wymachiwania kijem. …Nie dla mnie ten sport, za nudny i powolny. Nie widzę w nim korzyści zdrowotnych. …Namachałem się kijem pierwszego dnia aż ramię bolało. Ojciec Casimir chwalił mnie za szybki postęp. …Przyjąłem te pochwały jako przyjacielski gest. …Golfiarzem nigdy nie zostanę.
Pomyślałem sobie, że Carlos popisywał się tą wspaniałomyślnością. …Nie wiem czym zasłużyłem na taką, wysokiej jakości, gościnę. …Może w przyszłości znajdę odpowiedź. Napewno będę pamiętał długo ten mile spędzony czas.
Odwieziony przez „taxi” wróciłem do swojej bazy u Basi i Marka zadowolony i zrelaksowany. Gdy opowiedziałem im tę przygodę to z trudem uwierzyli. …Nie takie przygody są celem w tej podróży. Czuję się lepiej jak spotkam jeszcze żyjących kombatantów i weteranów II wojny światowej, którzy mają więcej ciekawych wspomnień z życia niż towarzystwo Carlosa słuchające moich opowiadań.

Ruch jak w ulu
…Jak we Włoszech wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak i w Argentynie wszystkie drogi prowadzą do Buenos Aires. Z Bernal pomknąłem szeroką autostradą do stolicy w której mieszka prawie połowa mieszkańców kraju. Rozpędem wpadłem na najszerszą ulicę Argentyny – Av. „9 de Julio”, która przecina miasto przechodząc dalej w autostradę.
Ruch na ulicach w godzinach pracy jest ogromny, taksówki jeżdżą jak szalone wciskając się w każdą lukę na zatłoczonych jezdniach. …Tak jak w ulu pszczoły poruszają się, na pozór haotycznie w różnych kierunkach pracując ciężko, tak i na ulicach panuje haos łamiący wszelkie zasady ruchu. Na jezdni trzy pasmowej wciska się przed światłami minimum pięć samochodów stojąc w odległości kilku niemalże centymetrów od siebie. Nikomu to nie przeszkadza. …Odwiedzający ludzie z innych części kraju parkują samochody na peryferiach Buenos Aires i wykorzystują metro, autobusy miejskie lub „taxi”, które są najbezpieczniejszą komunukacją. Turyści zmotoryzowani mają kłopot w ofenzywnej jeździe „na wyczucie.
Gdy formuje się korek na jezdni wtedy rozlega się dźwięczna muzyka klaksonów czekających z tyłu samochodów. Do tego trzeba się przyzwyczaić i nie przejmować się tym za bardzo – tak poinformował mnie Marek. …Gdy jest się zbyt uprzejmy na ulicach wtedy jazda staje się bez końca. Najbardziej arogantcy w jeździe są kierowcy autobusów i większych pojazdów. Dosłownie wpychają się bezczelnie aby tylko róg zdeżaka wcisnąć trochę na centymetry przed pojazd. Nauczenie się jazdy na wyczucie zajmuje kilka dni. Reguła „prawej strony” nie istnieje. …Trzeba być stale skoncentrowanym, oglądać się na boki i rwać do przodu jak inni. A to nie łatwa sprawa.
Chcąc w miarę szybko dojechać pod odpowiedni adres turysta zmuszony jest do przygotawania się teoretycznie według miejskiej mapy, żeby nie tracić czasu na szukanie nieistniejących nazw ulic. Mapy miejskie dosyć dokładnie pokazują układ ulic łatwy do zrozumienia z tym, że trzeba później jechać jak szalony w trafiku by uniknąć popędzania klaksonami będącego namiętnością południowo-amerykańskich kierowców.
Tragedia jazdy po mieście zaczyna się po zmroku lub w kiepską pogodę, kiedy małe literki nazw ulic są niewidzialne z daleka i trzeba podjechać blisko w celu ich odczytania. Tubylcy są zorientowani w jeździe bez nazw ulic, ale przyjezdni są zagubieni.

Polskie miejsca
…Po kilku nawrotach dotarłem do polskich miejsc niedaleko centrum miasta. W sąsiedstwie niedaleko od siebie, na ulicy Jorge L. Borges znajduje się „Dom Polski” (Casa Polaca) i „Stowarzyszenie Byłych Kombatantów”. W obu miejscach byłem przyjęty bardzo serdecznie. Sekretarz Domu Polskiego pan Henryk Kozłowski udostępnił mi adresy miejsc, których szukałem. Niestety, większość z nich jest już historią. Niewielka garstka spotyka się od czasu do czasu w „Domu Polskim” . Zauważyłem jak odbywała się lekcja polskiego w jednej z sal..
Utrzymanie tej placówki polonijnej bez wsparcia finansowego Polskiej Ambasady byłoby niemożliwe. Dzięki temu budynek jest odrestaurowany i jest wizytówką całej Polonii w Buenos Aires i okolic. Brawo! Dobrze by było żeby pod koniec życia odchodzący w niebiosa, pozostali starzy, zchorowani kombatanci i weterani z II wojny światowej odczuli polską opiekę tak im potrzebną.

Miłym momentem pobytu w Buenos Aires było uczestniczenie w obiado-kolacji na zaproszenie Prezesa Stowarzyszenia Byłych Kombatantów. Prezes Franciszek Slusarz (85) zaopiekował się mną jak bratem. Miałem mozliwość przedstawienia swojego celu w tej podrózy wokołoziemskiej. A celem (dla przypomnienia) jest zorientowanie żyjących kombatantów lub ich rodzin o możliwości zaopiekowania się ich trofeami wojennymi przez Muzeum Armii Krajowej w Krakowie.
W dzierżawionej sali kilkanaście domów odległej od „Domu Polskiego” obiad wyglądał jak rodzinna uczta. Ludzie schodzili się i schodzili przez godzinę. Myślałem, że się nie pomieścimy. …Uspokoił mnie prezes.
Panie przygotowały obiad z czterech dań: kanapeczki, barszczyk czerwony, befsztyk z surówką i ziemniakami, tort z ciastkami do wyboru, szampan i inne trunki pod smak gości. Siedziałem w towarzystwie prezesa stowarzyszenia, v-prezesa Edwarda Arendarza (86) i dwóch księży. Choć aktywnych weteranów było trzech salę wypełnili ich synowie, przyjaciele, i potomkowie polskich weteranów wojennych z innych krajów. Wszyscy tworzyli mieszaną grupę, która od lat spotyka się w soboty na „rodzinnym objedzie”. Choć większość z nich komunikuje się hiszpańskim to z dumą pielęgnują tradycje swoich ojców.
Należąca do tej grupy pani Irena uczy języka polskiego wśród rodaków jak i sympatyków naszej Ojczyzny. Udziela lekcje wyjeżdżającym do Polski na wakacje lub studia. Są starsi i młodsi.

Do pochwał trzeba dołączyć mozolną pracę pani Barbary Sobolewskiej – redaktorki „Głosu Polskiego”, osoby poświęcającej wiele godzin bezinteresownie dla utrzymania prasy polskiej wśród kurczącej się szybko grupy polonijnej. Niezależnie od pory dnia i nocy stale jest gotowa tam gdzie toczy się sprawa polska. Panie wiedzą, że bez języka polskiego trudno jest zachować polskość na obczyźnie i miłość do Ojczyzny swoich przodków. Brawo! Życzymy wytrwałości w pracy.

…Przykrym momentem kończącej się wizyty w Buenos Aires była bierna postawa w Polskim Konsulacie. Kiedy spytałem w sprawie możliwego dotarcia do konsulatu lekarstw dla mnie wysłanych przez żonę, usłyszałem niespodziewaną odpowiedź, że konsulat jest nie do pośredniczenia w przekazywaniu poczty turystom. Na usprawiedliwienie moje powiedziałem, że reprezentuję godnie swój kraj realizując podróż dookoła świata pod jego banderą i nie mam innej możliwości odebrania lekarstw po drodze. Zapytałem też pani konsul, żeby podsunęła mi lepszą ideę przesyłki, którą bym w przyszłości wykorzystał. …Usłyszałem, cytuję: „to nie moja sprawa”. …Byłem przekonany, że obecnie polska placówka dyplomatyczna jest zawsze gotowa udzielić pomocy rodakom jadącym z polskim paszportem przez świat a nie odsyłania ich z kwitkiem. Jestem cukrzykiem i załamałem się w tym momencie. …Nie wolno mi się denerwować.
…Pwiedział kiedyś mój dziadek (podróżnik sprzed wojny): „są ludzie i ludziska, trzeba nie zwracać na nich uwagę tylko szukać innego wyjścia z sytuacji. Pamiętaj, w życiu zawsze dobroć odpłaca się za dobroć, zło wraca za zło”. Takie jest prawo przyrody na tym świecie, że bilans wszystkiego musi być wyrównany. Mogę to potwierdzić przykładami ze swojego wieloletniego podróżowaniu.

…Nadszedł czas opuszczenia kraju. Azymut – północ kontynentu po stronie Atlantyku.
Pojechałem z pożegnaniem w ostatnie odwiedziny sprzed lat – Elżbiety i Marka Cząstkiewiczów oraz Roxany i Karola Ćwierzów. …Do zobaczenia następnym razem …w Aryzonie.

…Wyjechałem z Buenos Aires nocą by zdążyć na umówione spotkanie o 12:00 w Montevideo. Wyjechałem z Argentyny bez lekarstw. …Tylko żebym nie zasłab po drodze z ich braku przy sobie. Zadzwoniłem do żony z prośbą o ponowna wysyłkę tym razem na adres mojego znajomego w Brazylii z nadzieją, że nie wykręci mi takiego numeru jaki usłyszałem w Buenos Aires.

Z Argentyńskimi Pozdrowieniami!
– Jędrek

Kilka cyferek:
Ilość dni w Argentynie – 20
Na paliwo wydane – około 535.- USD
Przejechanych – 2,536 mil (około 4,225 km)
W Południowej Ameryce przejechanych – 10,711 mil (około 17,851 km)
Z Phoenix, Arizona – 15,170 mil (25,283 km)
W tym czasie 1.- USD = 4.35 peso argentyńskie

This entry was posted in Ameryka Południowa 2011. Bookmark the permalink.