Disneyland

Relacja z Kalifornii pt. „Święta inaczej”.
Podróż do Krainy Zabaw

W święta Bożego Narodzenia tego roku (2003) wybraliśmy się całą rodziną (mama, tata, brat Cezarek i ja) do Kalifornii żeby nacieszyć się krainą zabaw czyli znanym na całym świecie – Disneylandem. Z Phoenix do Los Angeles była długa droga przed nami (przeszło 400 mil / 700 km), więc jak tata prowadził samochód to ja z bratem spaliśmy podczas jazdy na siedzeniach. Na miejscu, w miasteczku Anaheim, zatrzymaliśmy się w hotelu “Hyatt’ gdzie rodzice wykupili na dwa dni bilety wejściowe do krainy bajek i zabaw to jest: “Disneyland” i “California Advanture”.
Pierwszy raz widziałam, że drzwi do pokoju otwiera się plastykową kartką podobną do karty kredytowej i czeka się na pokazanie zielonego światełka, a nie regularnym kluczem. Po krótkim odpoczynku poszliśmy do siłowni i potem na basen a na koniec do jacussi, dla odprężenia po podróży. Na drugi dzień wstaliśmy o szóstej, żeby nie spóźnić się na pierwszy hotelowy autobus do Disneylandu i być tam jak najwcześniej. W autobusie był tłok bo kierowca po drodze zabierał ludzi z innch hoteli i upychał ich jak mógł. Ja myślałam, że jak to był ekskluzywny hotel “Hyatt” to ludzie będą mieć jego lepszą opiekę i że będzie więcej autobusów. Przy wejściach do Krainy Zabaw sprawdzali nam plecaki czy nie mamy zakazanych przedmiotów i nic szklanego nie wnosimy.
Na początku przejechaliśmy się kolejką (ciuchcią) z “New Orlends Square”dookoła terenu by zorientować się gdzie są rozmieszczone według planu atrakcje. Jechaliśmy skarpą i podziwialiśmy cały widok Disneylandu z góry. Z daleka widzieliśmy rzekę „Rivers of America”, różne zwierzęta i Indian mieszkających na jej brzegu. Patrząc na te kolorowe miasteczko z wydzielonymi terenami zabaw nie mogłam się z bratem doczekać kiedy będziemy uczestniczyć w tych atrakcjach. Później w szybkim tempie je zaliczaliśmy, bo ludzi przybywało coraz więcej i tworzyły się długie kolejki przed wejściami: I tak:
1. Na terenie “Tomorrowland” – jazda samochodami po zamkniętym torze. Pierwszy raz zasiadłam za kierownicą sportowego “Corwette”. Z boku siedziała moja mama; brat jechał za nami z tatą. Myślałam, że to łatwo się prowadzi samochód i żeby nie mama to bym przejechała trasę gzygzakiem.
2. Pociągiem na jednej szynie ponad ziemią – “Disneyland Monorail” objechaliśmy szybko w wyciszonych wagonach od hotelu “Disneyland Inn” do innych stacji gdzie ciuchcia nie dojeżdżała.
3. W “Fantasyland” – odbyłam bobsleyem objechanie góry “Matterhorn Bobsledsg”. W pisku i z sercem na ramieniu skończyłam tę szaleńczą krętymi, górskimi drogami przygodę. Podobało mi się tak bardzo, że poszłam jeszcze raz użyć tego szaleństwa. Brat czekał na dole, bał się.
4. W zamku “It’s a Small World holiday” pływaliśmy na łódkach kanałami z pomieszczenia do pomieszczenia wewnątrz zamku. W środku były lalki co śpiewaly piosenki z różnych stron świata, ja nawet widziałam stroje krakowskie i słowiańskie. Te lalki były tak duże jak moja ręka.
5. Na terenie “Mickey Toontown” – poszliśmy na “Roger Rabbit’s Car-Toon Spin”. Jak siedzieliśmy w wagonach jeszcze przed ruszeniem to ja myślałam, że nic nie będzie strasznego, ale myliłam się, bo jak wjechaliśmy do środka budynku to ze ścian na zakrętach wyskakiwały różne twarze straszydeł i głowy potworów, jakby chciały nas zjeść. Jak wyszliśmy to nam wszystkim kręciło się w głowach.
6. W “Frontierland” odbyliśmy po rzece spokojny rejs statkiem “Columbia” wokół wyspy Tomka Sawyera.
7. O godzinie 4:30 podziwialiśmy świąteczną paradę wzdłuż “Main Street USA” – na której widziałam postacie znane mi z bajek: Kopciuszka z księciem, Myszkę Micky, psa Pluto, Śnieżkę, Pinokio, Capitana Hooka, Króla Lwa i oczywiście Świętego Mikołaja ze Skrzatami i wiele innych.
8. W “Adwantureland” – nie mogłam się nadziwić miejscem – “Tiki Room”, gdzie podczas występów solowych prezentowały się w rajskim ogrodzie śpiewające ptaki, kwiaty i nawet rzeźby.
Przed zachodem slońca mama zdążyła nam zrobić jeszcze zdjęcia na pamiątkę z Myszką Micky i Kaczorem Donaldem. W końcu przyszedł czas na posiłek i krótki odpoczynek. Resztę czasu wypełniliśmy przejażdżką konną po głównej ulicy. Pozwiedzaliśmy sklepy z Disneyowskimi pamiątkami i nie tylko, których wydawało mi się, że było więcej niż atrakcji. Ja przyjechałam z radością by się bawić a nie chodzić i robić zakupy z rodzicami a tam często wyjście z przygody kończyło się w jakimś sklepie.
Pod koniec dnia kiedy byliśmy już wszyscy zmęczeni podziwialiśmy wybuchające w różnych kierunkach kule na niebie sztucznych ogni oświetlających cały teren przygód i zabaw .

* * *

Drugi dzień spędziliśmy w “California Advanture” – do którego wejście znajduje się na przeciwko wejścia do “Disneylandu”. Te miejsce zabaw wydawało mi się bardziej nowoczesne i większe.
– Jak weszliśmy do środka to ja chciałam pójść od razu na kolejkę, widoczną z daleka, co jeździ pętlą do góry nogami w “California Screamin'”. Mama powiedziała, że nie pójdzie, bo się boi, ale tata powiedział, że chętnie mi potowarzyszy. Więc tylko ja z tatą odbyłam tę przygodę. Jak wyszliśmy do wagoników, to zrobiło mi się trochę gorąco ze strachu, ale tata mnie uspokoił. Startem „szybkości dźwięku” rozpoczęła się jazda po żelaznych rusztowaniach. Po wyjściu spytaliśmy jak długo ta kolejka jechała i jeden pan z obsługi mi powiedział, że jechała 2 minuty a mi się wydawało, że z godzinę.
– Poszliśmy do “Maliboomer” gdzie na wieży wystrzeliwano nas w górę siedzących na krzesłach z niesamowitą prędkością. Nie zdążyłam nabrać powietrza i już byłam przeszło 100 metrów w górze. Jak zjechaliśmy na dół to mi bardzo szybko biło serce. Tata był dumny z mojej odwagi a ja cieszyłam się, że zobaczyłam całe miasto z góry. Mama znów z bratem zostali na dole, bali się. Podobną atrakcję widziałam w Las Vegas w górze na dachu jednego z hoteli.
– Następnie poszliśmy do „Orange Stinger”. Jest to taka olbrzymia kula w kształcie pomarańczy do której się wchodzi a w środku jest karuzela z wiszącymi na łańcuchach krzesełkami, które bardzo wysoko krecą się w koło zmieniając poziomy. Jak się karuzela rozkręciła, to czułam się jakbym fruwała w powietrzu, tak jak na filmie „Harry Poter” fruwali na miotle. Nabraliśmy z bratem takiej ochoty, że po wyjściu gdy nie było dużej kolejki poszliśmy jeszcze raz pokręcić się.
– Bez podpory duchowej taty odbyłam przygodę siedząc w kabinie na wielkim kole “Sun Wheel”. Czułam się jak na wesołym miasteczku. Po odbytym pierwszym zakręceniu koła nie odczułam nic strasznego. Koło kręciło się powoli bo wsiadali nowi pasażerowie. Dopiero, gdy się rozkręciło i kabina zaczęła się dodatkowo bujać po szynach, miałam wrażenie, że się wywrócę razem z nią i spadniemy. Byłam szczęśliwa gdy stanęłam nogą już na ziemi po odbytym kręceniu.
– Byliśmy w „A Bag’s Land” na takim filmie trójwymiarowym o robaku co opowiadał o życiu innych robaków. Jeden robak nas tak opluł, że odczuliśmy to na twarzach. Naprawdę, byliśmy mokrzy! Drugi robak puścił bąka w naszą stronę, że śmierdziało strasznie wokoło a na koniec filmu jakiś robak przeszedł na ławce pod naszymi pośladkami, że wszyscy wrzasnęli z wrażenia. Nie mam pojęcia jak „oni” to zrobili.
– Następnie poszliśmy na teren „Hollywood Pictures Backklot” by uczestniczyć w showle gry telewizyjnej “Milionaire”. Przechodziliśmy koło ulicy hollywoodzkiej namalowanej na dużej planszy, ponad domy, i robiącej naturalny widok. W tym showle dwóch panów wygrało nagrody, tylko nie grali za pieniądze a za pamiątki sportowe.
– Blisko shołu “Milionera” był teatr „Hyperion Theater” w którym byliśmy na sztuce „Alladyn”. Było to wielkie przedstawienie teatralne bajki o Alladynie i czarodziejskiej lampie. Podczas sztuki po sali chodził Alladyn na słoniu a służba na koniach i wielbądach, a wysoko nad widownią latał czarodziejski dywan na którym siedziała Jasmine, jego sympatia, i jej pomocnik papuga. Jak wyszliśmy byłam bardzo zachwycona tą sztuką. Było to wielkie pierwsze przeżycie teatralne dla mnie.
– Po występie w teatrze udaliśmy się według mapy w stronę „Grizzly River Run”. Nie wiedzieliśmy co to za atrakcja. Okazało się, że był to zjazd na pontonach potokiem. Z bratem skakaliśmy i cieszyliśmy się, że będziemy pływać pontonami. Ruszyliśmy. Najpierw pontony płynąc kręciły się i odbijały od ścian skał. Potem po woli wpłynęliśmy na sam czubek góry by spłynąć rwącym potokiem w dół. Wydawało nam się, że spadliśmy z wysoka. Wpadliśmy prosto w piętrzącą się wodę, która nas wszystkich zalała. Ten co siedział tyłem miał najgorzej, bo największa fala wpadła na niego. Wyszliśmy mokrzy od głowy do nóg. Potym szybko wyschnęliśmy na słońcu.
– Po pontonach poszliśmy zjeść kolację. Gdy zrobiło się ciemno czas był na przejście nocnej parady. Ja nie mogłam sobie ją wyobrazić i doczekać kiedy ona się odbędzie, bo poprzednia parada świąteczna bardzo mi się podobała. W ciemności szły postacie oświetlone kolorowymi światełkami, że było ich łatwo rozpoznać.
Czas był już wracać do hotelu, by wcześnie wyruszyć na drugi dzień w drogę z ułożonym przez tatę programem. Po śniadaniu pojechaliśmy nad Pacyfik w okolicę skalnej ściany „Inspiration Point” w Palos Verdes by zapalić świeczkę na miejscu zamordowania polskiego studenta Kamila-Snoopiego-Szybińskiego z Wesołej. Pogoda dopisywała i brat wyłowił z oceanu rozgwiazdę pełzającą wśród przybrzeżnych kamieni. Po drodze wstąpiliśmy na herbatkę do taty znajomego z Warszawy, pana Mariusza mieszkającego w Los Angeles. Przed wieczorem ruszyliśmy w drogę powrotną.
Wróciliśmy już późno do domu, wszyscy zmęczeni. Jestem zadowolona i cała szczęśliwa, że już mam Disneyland zaliczony, że spędziłam święta Bożego Narodzenia troszkę inaczej, daleko od domu. Pozostało wrażenie na zawsze i duża ilość zdjęć na pamiątkę.
– Joasia Sochacka, klasa V
szkoła Mikołaja Kopernika

This entry was posted in Rózne. Bookmark the permalink.