Wieści z trasy

PERU (1)
Kraj dla każdego

20 maja, w środę nie wiem kiedy znalazłem się na granicy Peru. Do kraju Inków wjechałem jak buża z szerokiej autostrady, pachnącej świeżością, bez zauważenia jakiego kolwiek oznajmiającego znaku przekroczenia granicy ekwadorskiej. Oficer imigracyjny zawrócił mnie po pieczątkę wyjazdową z Ekwadoru. …Dalsza odprawa odbyła się bez biurokracji. Kraj otwarty na turystykę, zaspakaja wszystkich turystujących ludzi hobby, od sportowych i biznesowych po naukowe i przygodowe.
Do planowego przystanku w Limie przeszło 1200 km drogi. Drobnostka. …Po drodze zjadłem pyszną zupę w restauracji „U Moniki” w mieścinie Moncora. Skierował mnie jeden starszy Peruwiańczyk, spotkany przy automacie bankowym. Powiedział, wróć się dwie ulice wcześniej, nie jedź do centrum – drogo, …tam za skwerkiem po prawej stronie ulicy jest mała restauracyjka z której korzystam od 10 lat, …nie zaszkodzi ci, zapewniam. Posłusznie skorzystałem z propozycji. Polecam również te miejsce wszystkim przejeżdzającym. …By odsapnąć, skierowałem się w kierunku Pacyfiku. …Słońce, drobny piasek, czysta woda przedłużyła odpoczynek. Musiałem nadrabiać w nocy planową działkę kilometrów. A, że droga wspaniała wszyscy gnali powyżej 100 km/godz, i ja też.
…Zdżemnąłem się gdzieś na jakiejś stacji benzynowej by nie tracić czasu. W pamięci został widok 10 letniego dorosłego chłopca pracująceo przy pompie zastępując żywiciela rodziny, który odszedł w niebiosa przed rokiem.
Jadąc zatrzymywałem się na posiłki, które byłły małym odpoczynkiem, w centrum miasteczek by odbyć przy okazji przejażdżkę przez ich centum i nacieszyć się widokiem tętniącego życia. Na przykład w Trujillo przed katedrą,w słoneczny dzień, na placu z kwietnikami zauważyłem przesiadujących i zajętych dyskusją grupę emerytów elegancko ubranych, często pochylonych z laseczkami. Widok taki podnosi atmosferę bezpieczeństwa i szacunku dla całej okolicy. …Jedynym mankamentem był kłopot powrotu na „Panamerykanę”. Po prostu miasteczka są ubogie w drogowskazy miejskie i wydostanie się na drogę zabierało trochę czasu. Uruchomiłem powiedzenie ojca – „za przewodnika weź koniec języka”.

Jechałem podczas tygodnia świątecznego „Semana Santa” – poprzedzającego Wielkanoc i zdobycie miejsca w hotelach było niemożliwe. …Kilka godzin jazdy do Limy zjechałem w Chimbote nad brzeg Pacyfiku. Mając wspaniałe łoże w samochodzie z ortopedycznym materacem, brakiem miejsc nie byłem bardzo przejęty.
…Spacerując po morskim bulwarze nocą poznawałem zwyczaje młodzieży peruwiańskiej, która na dłuższy weekend wymyknęła się spod kurateli rodzicielskiej. Chcąca świętować poza domem rodzinnym tworzyła rozłożonymi namiotomi kolorowe miasteczka na ciągnącej się plaży przy Pacyfiku W blasku latarni wzdłuż chodnika plażowego wyglądało wszystko bajecznie. Grupy odróżniały się też śpiewaniem innych piosenek lub odtważaniem innej muzyki.
Na spanie brakowało czasu. …Rankiem pięny widok kolorowych miasteczek ginął. Gdzie niegdzie było widać zawalone namioty, narosłe śmieciowisko butelek i papierów. Widok nieprzejmującej się tym młodzieży, został w pamięci. …Brak poszanowania czystości i porządku od tego momentu spostrzegałem częściej w całym kraju z którego bogactwa historycznego i środowiskowo-geograficznego kożysta z każdym rokiem więcej turystów z całego świata.

Lima – miasto kontrastów i produktów światowych najświeższej technologii. Autostrady przebiegają przez miasto, a tuż obok wyboiste ulice. Z wielopiętrowymi domami sąsiadują maleńkie domki przylepione do zboczy górskich, nie ma tam ulic wchodzi się na wyższe partie po schodach. Widać samochody nowe przednich marek jak i ryksze napędzane mięśniami lub osiołki ciągnące wóz. Do takich widoków ludzie ze Stanów i Europy są nie przyzwyczajeni. Ale jest tu czar wiekowy, kolonialny, geograficzny, który przyciąga turystów.

Za cel obrałem sobie dotarcie do przyjaciela sprzed lat – Leszka Piotraszewskiego, wojennego weterana z II Wojny Światowej u którego gościłem podczas pierwszej wyprawy dookoła świata. Okazało się, że nie żyje od kilku lat, żona – Pilili też aniołkiem, dom sprzedany a nowa właścicielka nie wie gdzie potomstwo mieszka. W ten sposób zamknąłem część znajomości. …Drugim celem było odwiedzenie kumpla aryzońskiego, który osiedlił się z Peruwianką w La Merced, kilkaset kilometrów na wschód od stolicy, za Andami – Mieczysława Sobczaka, znanego jako „Dziki Mietek”.
Dotarłem do Mietka bez problemu, ale nie szybko. Po wyjechaniu z Limy około południa, wjechałem w masywne Andy. Drogami wśród olbrzymich skalistych wąwozów jechałem z zachodu na wschód coraz bardziej w górę aby dostać się na drugą stronę. Przeliczyłem się z kilometrami. W górach nie jedzie się na kilometry tylko na czas. Kręte drogi i ruch ciężarówek zwolnił tempo jazdy. Nie wyrobiłem się tego dnia. Noc zastała mnie przed miejscowością La Oroya na wysokości kilku kilometrów, gdzie śnieg leżał na stokach górskich. Znużony jazdą po ciemku nie dałem rady jechać dalej. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, czynnej całodobowo. …Jakoś przeżyłem do rana. Nie dość, że zimno to budziłem się kilka razy z braku powietrza nabierając kilka głębszych oddechów by móc zasnąć spowrotem. …Już przed szóstą, kiedy ledwo jaśniało, byłem na drodze…. Do Tarmy, leżącej kilometr niżej, dojechałem szybko by wjechać na drogę do La Merced. Kilka godzin jazdy potrzebowałem aby mieć góry za sobą, aby zostawić chłód i brak tlenu w powietrzu.
Robiło się przyjemniej, kiedy zjeżdżałem coraz niżej i niżej aż ujżałem inną roślinność, wodospady i poczułem inne powietrze przesycone wilgocią. Tu po tej stronie wschodnich Andów inny klimat i krajobraz; dżungla się zaczyna.
…Czas jazdy się wydłużał na robienie zdjęć tunelom, wodospadom spadających kaskadami czystej, szumiącej wody słyszanej z daleka, z przeciwleglej strony wąwozu. …Pod planowany adres w La Merced dotarłem w niedzielę po południu.

Mietek mieszka w budynku znanym jako „Casa de Gringo”, zajmuje się sprzedażą działek, ziołolecznictwem jak i prowadzeniem pensjonatu. Zna go niemal każdy kierowca „moto taxi”. …Do późnej nocy gadaliśmy i wspominaliśmy sprzed trzech lat czasy arizońskie i spotkania w „Centrum Wagabundy”.
Ze względu na mój napięty czas, postanowiliśmy wypełnić pobyt atrakcjami miejscowymi. …Z rana wycieczka, azymut – wodospady i wioski indiańskie. Znużony wróciłem wieczorem do domu.
W pamięci została brązowa woda spływającej z szumem wody wodospadów Bayoz w Puerto Yurinaki. Jeden nosił imię „Vielo de la Novia”, drugi „Oańon de Yunnaki”.
…Małe plemię – Pampaimichi składające się z 220 rodzin osiedliło się na równinie 22 km od La Merced w miejscowości Yurinaki. Miałem przyjemność rozmowy z wodzem będącym następcą swojego ojca, który był szamanem żyjącym do 104 lata. Będąc „właścicielem” 11 żon i ojcem kilkudziesięciu dzieci sprawował władzę nad swoim plemieniem. Cała wioska ze swoistym charakterystycznymi rękodeziełami skórzanymi, napojami dżunglowymi i mini ZOO dżunglowym przyciągała turystów. Miałem okazję zobaczyć wielkie jadowite węże z rodziny pytonowtych.
Do drugiego plemienia Indian – Bajachirani można było dostać sie wiszącą nad rzeką drezyną linową napędzaną mięśniami. Indianie ci, bardziej edukowani zajmują się plantacją kawy, kakała i bananów. Mają na swoim terenie szkołę podstawową i peruwiańskie miejskie nauczycielki. Wodę czerpią z wodospadów wykorzystując do upraw.
…Po zachęcającym gadaniu Mietka o Iquitos wybrałem się do miasta zbuduwanego w środku dżungli. Byłem też osobiście ciekawy jak rozwija się cywilizacja bez połączenia lądowego z inną częścią kraju. Można tam tylko dolecieć lub dopłynąć. …Nie zastanawiając się i nie tracąc czasu tego samego dnia miałem już rezerwację na autobus następnego dnia w stronę Iquitos.
– cdn.
Pozdrowienia – Jędrek

This entry was posted in Ameryka Południowa 2011. Bookmark the permalink.