Dookoła globu w powietrzu

Rozpoczęta podróż, …nareszcie

…Nareszcie zaczęło się coś dziać. Planowana jest podróż w podróży. Czas ucieka mi z życia szybciej kiedy nawet myślę o wojażowaniu a nie mówiąc już o szykowaniu się. To ostatnia faza przed rozpoczęciem. Nie można wszystkiego zapiąć na ostatni guzik. Zawsze coś jest nie załatwione, przegapione, odłożone na później. Przyjaciele z „Centrum Wagabundy” życzyli mi szczęścia i zdrowia. Jedno i drugie jest potrzebne w drodze daleko od domu, gdzieś pomiędzy osadami ludzkimi odległych od siebie kilkaset kilometrów. Uwaga wszystkich zebranych była skoncentrowana bardziej na okrążeniu Australii po obrzeżach samochodem niż odbycie dookoła świata drogą powietrzną w której odległości etapowe przemierza się nie uczestnicząc w nich aktywnie. Po drodze nic się nie dzieje. Siedzi się w samolocie i ogląda film lub czyta prasę lub spisuje odbyte przygody na lądzie podczas przystanków powietrznych. Lecąc nie odczuwa się potrzeby sprawności fizycznej, którą wykorzystujemy przemieszczając się po lądzie niezależnie jakim pojazdem.

…Nie umknąłem przed wzrokiem dziennikarki, która zagrodziła mi drogę gdy wychodziłem z Centrum Wagabundy po spotkaniu z fanami wojażowania. Sprytna reporterka zatrzymała mnie na dłużej z kartką wypisanych pytań. Przedstawię pokrótce tę rozmowę:
I.
Wywiad dziennikarki – z globtroterem – Andrzejem Sochackim
Jak wiemy, Andrzej Sochacki (Jędrek) inżynier mechanik, nauczyciel, z zamiłowania podróżnik, fotograf i dziennikarz – jest jedynym na świecie globtroterem mającym w swym worku wagabundy kompletnych siedem podróży dookoła świata różnymi środkami transportowymi (samochód, samolot, jacht, kolej i dwa razy motocykl) nie licząc pomniejszych jak: dookoła USA, Archipelagu Karaibskiego, Skandynawii, Polski czy po Alasce, Hawajach i Ameryce Środkowej. Jego podróże wypełniły mu przeszło 11 lat ciekawego życia. …I jeszcze mu mało. Szykuje się na poważnie do ósmej a raczej dookoła Australii. Człowiek ten nie ma strachu jeżdżąc w pojedynkę. Pomaga mu w tym ogromne doświadczenie, predyspozycja, pewność siebie i wytrwałość nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Pomocnym czynnikiem w pokonywaniu jego wyzwań jest wiara i duma, że jedzie z fantazją po polsku, choć ma obywatelstwo USA. Do tej pory Andrzej finansował wszystkie swoje wyprawy nie zważając na niepowodzenia. …Mało jest takich jak on na świecie.
1. Dziennikarka – Joanna Marciniak (Dz.): Jaka tym razem będzie marka samochodu jako środek lokomocji w podróży okrążającej Australię?
Podróżnik – Andrzej Sochacki (A.S.): Nie wiem, jeszcze się nie zdecydowałem. Chciałbym pojechać samochodem marki australijskiej np „Holgen”, najlepiej pasowałby typ kombi („station wagon”) by nie trzeba było montować łóżka. Byłby idealny na mój krótki wypad. Słóżyłby za jednym razem jako transport i jako dom. Na miejscu zdecyduję czy kupię, czy wypożyczę na tę krótką eskapadę.

2. Dz.: Czy to prawda, że planujesz odbyć wyprawę w 80 dni. A.S.: Takie są założenia. Powinno wystarczyć. Długość trasy wyniesie około 20 tys km. Będę miał na to 80 dni ogólnie. Spróbuję nie przekroczyć planowanego limitu. Australia ma na ogół dobre drogi. Przeszkodą mogą być pomonsunowe powodzie i trzeba będzie jechać okrężnymi drogami. Wykluczam kolizję na trasie.

3. Dz.: Jak zabierasz się do wyprawy, która tym razem będzie tylko dłuższym rajdem? A.S.: Szykowanie siebie i ekwipunku jest w każdej wyprawie podobne z małymi różnicami. Nie trzeba będzie brać dużo odzieży. Będę jechał z G.P.S. pozycyjnym i nawigacyjnym dla łatwiejszego poruszania się po nieznanych drogach. Laptop będzie mi służył do wysyłania krótkich od czasu do czasu sprawozdań. A telefon komórkowy wykorzystam tylko w nagłej potrzebie. Rygory nałożone sobie trzeba będzie w miarę przestrzegać. Nie będę jechał w obstawie i asekuracji technicznej. Nie zakładam, że coś nawali po drodze lub będą problemy ze zdrowiem. Jadę bez ubezpieczenia. Gdybym się ubezpieczył mogło by być krótko z finansami i wyprawa mogłaby nie dojść do skutku. Wierzę, że będzie mi pomagał i trzymał w opiece dobry Anioł Stróż; jak zwykle.

4. Dz.: Jaki jest cel tej wyprwy? A.S.: Chciałbym jeszcze raz sprawdzić się w ekstremalnych warunkach, przeżyć coś niezwykłego, przełamać własne słabości – celebrując w ten sposób niemalże 40-lecie pobytu poza Polską i 35-lecie zrealizowanej pierwszej wyprawy garbusem „Pryszczem” dookoła świata. Ceniąc wyprawy trampingowe, zaliczę tę podróż do wspaniałych przygód. Jestem w pełni wieku, po sześćdziesiątce, chciałbym pokazać też młodszym, że można taką „długą” podróż odbyć w przyzwoitym czasie i bez specjalnych przeróbek w samochodzie. Natomiast starsi, żeby nie przejmowali się wiekiem i realizowali swoje marzenia podróżnicze, stale dowartościowując siebie w otaczającym ich społeczeństwie. Wpływa to dodatnio na samopoczucie. Podróże jest to rodzaj terapii, przedłużającej zdrowie i ciekawe życie.
Tym rajdem będę również celebrował 22-tą rocznicę założenia swojego „Centrum Wagabundy” w Phoenix, Arizona (1992) – polskiego klubu zrzeszającego ludzi z całego świata, klubu w polskich rękach, klubu zdrowego ducha i wolnego świata. Orginalna nazwa: ”The Foundation Of The Vagabond Center” – przystani dla każdego podróżnika, która zapewnia trzy dniowy bezpieczny dach nad głową z wiktem i opierunkiem gratis.
Dodatkowo dołożyłem sobie na trasie spotkania z kombatantami i weteranami II wojny światowej. Wiozę dla nich list z Muzeum A.K. w Krakowie w sprawie przyjęcia wszystkich archiwaliów wojennych gdyby nie znalazły odpowiedniego miejsca na godne przechowanie.

5. Dz.: Wiem, że do tej pory sam finansowałeś swoje wyprawy, jak jest tym razem? A.S.: Tak było do tej pory i tak jest teraz. Pojadę tylko z użyczonym GPS-em pozycyjnym AutoGuard of Poland. To jest jedyna rzecz otrzymana bezpłatnie i wykorzystana będzie po drodze. Fanowie będą mieli szansę śledzenia wyprawy w internecie w którym miejscu na trasie znajduje się pojazd.
Jestem ciągle otwarty na kooperację partnerską ze wszystkimi zainteresowanymi tym nietypowym rajdem na odległym kontynencie. Zaoszczędziłem na ten cel ze skromnej pensji emeryta.

6. Dz.: Kiedy i skąd rozpoczniesz swoją podróż? A.S.: W planie są dwa miasta: Sydney i Adelaide, które wybiorę zobaczymy. Chciałbym nie później jak około 15 stycznia być już na trasie. Zobaczymy jak szybko uwinę się z przygotowaniem ekwipunku w który muszę się zaopatrzyć. Jeszcze nie wiem gdzie go kupię.
7. Dz.: Jaką trasą okrążysz Australię? A.S.: Gdy wystartuję z Adelaide to przez: Kingoonya do Perth, przez Carnarvon do Darwin. Dalej przez Ziemię Arnhema do Cairns, dalej do Brisbane, Sydney na Tasmanię. Z Hobart przez Geelong, Portland do Adelaidy by zakończyć podróż. Dodatkowo jak warunki materialne pozwolą chciałbym pojechać przez środek kontynentu z Alicce Springs włącznie w kierunku Darwin.
8. Dz.: Czego się obawiasz na trasie? A.S.: Przypadkowego uszkodzenia przedniego zawieszenia jak i opon. Kangury stawiam na drugim miejscu. Postaram się jechać ostrożnie.
9. Dz.: Jakie „punkty” są najtrudniejsze w realizowaniu dalekich podróży? A.S.: Ze swojego doświadczenia wywnioskowałem, że są dwa takie trudne momenty. Jednym jest podróżowanie w pojedynkę i drugim – odwaga rzucić pracę na długi okres. Gdy na to cię stać to cała podróż do wykonania jest pestką. …To jest moja opinia, która zrodziła się po piątej podróży dookoła świata w Tokio.
10. Dz.: Co powinno się życzyć wykonawcy w takiej podróży? A.S.: Myślę, że spotkania jak najwięcej przychylnych ludzi po drodze i dobrej pogody.
Dziennikarka: Dziękując za ciekawą rozmowę życzę Ci Andrzeju zrealizowania tego ambitnego rajdu w pojedynkę przy pięknej pogodzie i spotkania na trasie tylko życzliwych ludzi. Do zobaczenia!
A dla państwa wiadomości podaję internetową stronę: www.azpolonia.com pod hasłem „Centrum Wagabundy”. Tam Jędrek będzie przysyłał krótkie reportaże i zdjęcia na bieżąco z podróży.
– Joanna Marciniak
korespondent Centrum Wagabundy
* * *

Zgodnie z terminem rezerwacji (7 stycznia 2014) wyruszyłem z arizońskiego domu na lotnisko. Zmartwieniem jedynym było upchanie potrzebnego ekwipunku w walizce. Na lotnisku przymróżyli oko na nadwagę bagażu bez dodatkowej opłaty. Wyleciałem z niewyleczoną nogą do końca po operacji kolana. Dokończę rehabilitację po powrocie. Przypadki zdażają się wszędzie niespodziewanie i nie należy się przejmować zbytnio i tym razem. Czasami w podróży zdażyło mi się zaczepić nawet o szpital. To jest podobnie jak z samochodem, który zepsuje się po drodze i trzeba go reperować na miejscu awarii a nie ściągać do domu.

Planowana podróż dookoła Australii została wpisana tym razem częściowo w podróż dookoła świata, którą odbyłem samolotami. Była to podróż nietypowa. Odbyta jako emeryt i inwalida. Żeby starsi panowie nie panikowali z powodu wieku czy nieuomności. Trzeba czuć się sprawnym fizycznie i nie myśleć o starości i dolegliwościach. Po siedemdziesiątce będzie trudniej pokonywać przeciwności losu. Człowiek będzie myślał o odpoczynku biernym a nie aktywnym. Starość to rzecz względna. Jeden myśli o nowym życiu, drugi o biznesie inny czeka na sąd ostateczny. Tę podróż porównywałem do podróży samolotowej dookoła świata z roku 1998, kiedy byłem w kwiecie wieku wysportowanego 30 latka, „przystojny i silny”. Wtenczas nie było problemu kupić bilet wokołoziemski w Buenos Aires z 16 przesiadkami i polecieć do Los Angeles by z niego rozpocząć okrążanie globu w stronę Pacyfiku i wylądować w Honolulu na Hawaiach, i …dalej.

Tak się złożyło, że do Australii miałem lot z Phoenix – Arizona przez Los Angeles, Honolulu, Tokio, Kuala Lumpur do Adelaide – Australia by okrążyć wyspę w ramach ósmej podróży dookoła świata obrzeżami kontynentów. Po okrążeniu Australii nie wiedziałem jaką drogą polecę dalej by zamknąć dodatkową pętlę samolotową wokół globu. W planie mam wstąpienie do Polski. Jakie przystanki były pomiędzy okazało się na bieżąco po drodze.

W drodze do Australii, przystanek – Tokio, Japonia.
…Wczoraj zwiedzałem Honolulu na Hawajach. Przerażał mnie widok bezdomnych ludzi mających za dom z noclegiem miejski park, bramy domów jak i poczekalnię na lotnisku. Od ostatniego razu mojej wizyty lotnisko jak i miasto rozbudowało się i zmieniło się nie do poznania. Przybyło ludzi, mostów, domów i hoteli.
Od 9 stycznia dnie wypełniły mój pobyt w Tokio. Zatrzymałem się gościnnie u naszej przybranej starszawej cioci Japonki Katsuko (Katee) Turskiej – żony sławnego śp. Romana Turskiego, podróżnika rekordzisty mającego na swym koncie ponad 150 zwiedzonych krajów i 14 książek napisanych. Ciocia Katee po śmierci męża była częstym gościem w naszym domu. Pomagaliśmy jej pogodzić się z bolesnym losem.

W drodze do Tokio zatrzymał się jeden dzień w kalendarzu przekraczając strefę czasową. Wyleciałem 8-go stycznia z Hawaii przed południem i wylądowałem 8 stycznia przed południem na lotnisku „Narita” w Tokio. Opuściłem stolicę Japonii po kilku dniach szczęśliwy z nadzieją powrotu by zaliczyć Okinawę o której marzylem od dwudziestu lat.
Po drodze zatrzymałem się w Malezjii. Pozostało w pamięci wyjście na miasto w Kuala Lumpur podczas postoju tranzytowego by porównać zmiany sprzed 15 laty. …Przybyło budynków niebotycznych, które okupowane są przez zagranicznych turystów a nie swoich obywateli. Dalej na ulicach widać było przewijające się pomiędzy samochodami motorowe ryksze.
…W specjalnej poczekani strefy tranzytowej rozciągnąłem się zmęczony na fotelu jak na kanapie i zasnąłem. Mało co bym spóźnił się na samolot.

Kilka dni w Adelaidzie – mieście pięknej pogody i urlopowiczów
Zgodnie z obietnicą członkom i sympatykom swojego klubu „Centrum Wagabundy” postaram się pokrótce pisać pamiętnikowo z szykowania się do podróży, poniesionych kosztów i jej odbycia.
Zabrałem jedną walizkę z ekwipunkiem przeważających rzeczy osobistych. Resztę musiałem skombinować i zorganizować przygodę po wylądowaniu na miejscu. Rozważałem dwie opcje rozpoczęcia podróży: wyruszenia z Sydney lub z Adelaide. Wybrałem tę drugą.

Poniedziałek 13 stycznia 2014 roku, pierwszy dzień rozpoczęcia przygotowań do podróży. Wylądowałem przed południem w Adelaide. Po szczegółowym sprawdzeniu bagażu z pozostawionym bałaganem wjechałem na wózku inwalidzkim do poczekani witających. Nie było dziennikarza ale przywitał mnie kolega z lat szkoły podstawowej Irek Lasocki. Kolega ogniskowiec stowarzyszenia „Dzieci Ulicy” wypatrywał mnie wśród przybyłych turystów z bagażami a nie wśród inwalidów na wózkach z opiekunami portowymi. …Od początku odżyła atmosfera rodzinna, jak dawniej wśród ogniskowców.
Adelaide, miasto podobne ciepłotą do Arizony, metropolia południowego stanu przypadło mi od razu do gustu z porządkiem i czystością ulic. …Wstąpiliśmy do Centralnego Domu Polskiego, którym szczyci sią tutejsza Polonia. Obiad czekał w domu. Po południu podziwiałem panoramę miasta ze wzgórza nad zatoką. …W domu orzeźwiające zimne piwko przerwało naszą rozmowę, padnięty zasnąłem na kanapie nie wiem kiedy.

Drugi dzień. Przejażdżka po dealerach samochodowych wypadła zadawalająco. Szybko wpadła mi w oko jedna bryka japońskiej firmy Mitsubishi „Magna Sport” 2002, produkowana w Adelaide, 3.5 litra, 6 cyl., 235 tys km na liczniku, na oko w dobrym stanie. Po powierzchownych oględzinach: silnik pracował cicho, klimatyzacja działała, opony na kilkanaście tysięcy km jeszcze, nie ciekła, wewnątrz tapicerka nie uszkodzona, lakier częściowo sfatygowany pogodą. …Ale w następnym dniu padła decyzja.
3-ci dzień. Na kartę bankową VIZA bancomat wypłacił tylko 600 dolarów, od Irka dopożyczyłem resztę. Trzeba było przepisać samochodowe dokumenty i przedłużyć rejestrację, wykupić najtańsze ubezpieczenie, pomoc drogową w AAA na wszelki wypadek, kupić GPS nawigacyjny, telefon i inne rzeczy do samochodu i na drogę.
Nowy nabytek! Samochód od kilku godzin stał się w moich rękach za $2500.-. Wyglądał nienajgorzej, średniej wielkości, koloru ciemno turkusowego. Przyjechałem do domu zadowolony. Myślę, że nie będzie kłopotu na trasie. Oby!? Wymontowałem siedzenie przy kierowcy i tylne. Wykorzystałem część tylnego siedzenia na materac wzdłóż przy kierowcy.

Szykowanie „Zabawki 4” do drogi. Od rana bieganina do Serwisu Transportowego by przerejestrować samochód i przedłużyć rejestrację, trzeba było kupić GPS nawigacyjny, telefon, wykupić ubezpieczenie na samochód i dokupić potrzebne akcesoria na drogę: linę holowniczą, przewody bateryjne, lakier koloru samochodu w spreju na zaprawki, płyn hamulcowy, puszkę oleju silnikowego, płyn do wycieraczek, załatwić dodatkowe naklejki reklamowe na samochód, dokupić jeszcze rzeczy do spania żeby było wygodniej (kilka kołder i poduszki), pobrać pieniądze z bankomatu itp. Spraw co niemiara a dzień krótki, przy tym popadywało. Reklamowe nalepki zamówiłem w pracowni u Hińczyka, pościelowe rzeczy kupiłem w sklepie „drugiej ręki” Zmierzch zapadł szybko i nic z wykonania dalszych planów tego dnia. Wieczór był relaksowy w piwiarni kosztując na zmianę australijskie trunki.
4-ty dzień. Reszta pozostałych spraw: wykupienie doładowania telefonu, prowiant na drogę, ubezpieczenie na samochód. Nadałem imię przyszłemu współwykonawcy podróży – „Zabawka” nr 4. Termometr wskazywał rekordową temperaturę niespotykaną od wielu, wielu lat – 47 st C., w cieniu; cieplej niż w Arizonie! Zapakowałem rzeczy i prowiant w kartonowe pudełka. Usiadłem za kierownicą „Zabawki” i pomyślałem co przegapiłem jeszcze. …Pisanie i uzupełnienie korespondencji zostawiłem na później. …Nie mogłem się już doczekać kiedy wyruszę.
Po południu wyruszyłem spod Centralnego Domu Polskiego żegnany przez grupkę Polaków świeżo poznanych podczas tych kilku dni. Z weteranami i kombatantami wojennymi umówiłem się po powrocie na spotkanie na które byłem zaproszony w Polskim Domu. O tej porze w Australii był czas urlopowy i większość Polaków rozjechała się w różne strony kraju i świata.
I tak wyruszyłem by zrealizować piąte ogniwo w ósmej podróży okrązając najbliżej wodnej granicy kontynenty. Zajęło mi te okrążanie 66 dni i przejechałem około 20 tys kilometrów. W końcowej fazie GPS naprowadził mnie pod adres Irka gdzie szykowałem „Zabawkę”. Dzięki Ci Boże za wykonanie zadania i opiekę po drodze. Przede mną zostało następne wyzwanie, szóste ogniwo – Afryka.
Powyprawowy czas wypełniły mi spotkania w Centralnym Domu Polskim z seniorami i kombatantami. Starym zwyczajem zostawiłem pisemka z Muzeum A.K. w Krakowie w sprawie dobrowolego przekazywania swoich archiwaliów wojennych na które czekają nowe puste gabloty. Zwiedziłem muzeum narodowe i galerię aburygenowską.
Odrębnych kilka godzin zająło mi wyczyszczenie samochodu z odklejeniem nalepek włącznie i przyszykowaniem go do sprzedaży u tego samego dealera u którego kupiłem. Irek tym się zajął po moim opuszczeniu Adelaide. Dzięki mu za to.
Szczęśliwy, że zaliczyłem następny kontynent, z nowego lotniska poleciałem w kierunku Indonezji. Lotnisko otwarte przed kilku dniami pachniało nowością. Łatwo się poruszało wg napisów naprowadzających do odpowiedniego stanowiska. Duże tarasy z róznymi sklepikami i stoiskami uprzyjemniały poruszanie się pasażerów.
…I tak zakończyła się obecna podróż w Austaralii do której jeszcze wrócę w przyszłości.

Z niedosytem opóściłem Antypody, za krotko tam byłem. Szczególnie Adelaide i Tasmania zostały mi w pamięci. Adelaide z ciepłym klimatem a Tasmania z widokami polskiej ziemi. Oba miasta czyste z domkami wykończonymi, kultura na poziomie ogólnie odczuwalna, woda przezroczysta i ludzie mili.
Wykonaniem pętli Austalijskiej wróciłem na trasę swojej IX podróży – samolotowej – dookoła świata.

Po ośmiogodzinnym locie wylądowałem Boeingiem na lotnisku w Denpasar na wyspie Bali wchodzącej w skład indonezjyjskiego archipelagu. Budynek portowy niski w stylu miejskiej architektury rzucał się w oczy. Pogoda wilgotna odczuwalna była tuż po wyjściu z samolotu. Przy samolocie czekał autobus by podwieźć pasażerów do budynku z odprawą celną i odebraniem bagaży.
Po opuszczeniu strefy bagażowej dziesiątki taksówkarzy nagadywało mnie na jazdę. Ale gdzie? Nie spieszyło mi się gdyż nie byłem zdecydowany w którą stronę się udać. Wybrałem sobie na trzy dni miasto Sanur na wschodnio-południowej stronie wyspy z mniejszym tłokiem turystycznym. Poprzednio podczas podróży samolotowej dookoła świata zwiedziłem wyspę Jawa ze stolicą Jakarta. Chciałem zobaczyć jej widok i odczuć atmosferę życia codziennego.
Specjalna budka na zewnątrz budynku lotniczego wydawała bilety dla taksówek z ceną trasy. Po godzinej jeździe znalazłem się w hoteliku typu „Gest Hause” dla podróżujących z plecakiem lub walizką. Taksiarz miał doświadczenie i wyczucie gdzie kogo podwieźć. Cena pokoju 30.- USD ze śniadaniem, miejskim transportem po zakupy i WiFi. Do plaży niecałe 100 m zadawalało każdego. Odpowiadało mi to pod każdym względem.
W pierwszym dniu pochodziłem sobie wolno po okolicy. Wieczorem zmęczony popływałem w basenie hotelowym. Duża butelka zimnego piwa dla ożeźwienia kosztowała 2.50 USD. Spało się dobrze w chłodnym pokoju. Następnego dnia opalałem się na plaży do południa kożystając z taniego masażu. Na wodzie bujały się ku radości turystów motorowe łodzie, łódki wiosłowe i pontony. Po objedzie zwiedzałem wykorzystując z niedrogiego taxi miasteczko z jego zabytkami kultury hinduskiej, która przeważała nad muzułmańską. Uliczka hotelowa wydawała się egzotyczną z powodu pomników hinduskich, bożków, nazw ulic jak i zabudowy. Ludzie byli nadzwyczaj uprzejmi rozmawiając z nami z uśmiechem na twarzy.
Manifestacja religijna ku czci Nowego Roku
Zbliżał się nowy rok w hinduskim kalendarzu. Na ulicach ludzie ustawiali pudełka z talerzami pełne kwiatów i różnych nasion pod pomnikami jak i w miejscach specjalnie na to przygotowanych. Była niedziela, wrzała cała okolica swoją tradycją odbycia procesji wieczorową porą. O godzinie 19:30 ulice nie były przejezdne. Ludzie ustawiali się z makietami swoich bożków i demonów by o 20:00 zacząć procesję w chałasie trąbek, bębnów i krzyku ludzi. Wszystkich czczących religię porywało do chałasu. Z makietami na specjalnych rusztowaniach, trzymanych przez kilku mężczyzn, bujającym ruchem maszerowali kręcąc się po ulicy w okolice morskiej zatoki. Tam reprezentanci jednej grupy spotkali się z drugą grupą by wspólnie bawić się następnych kilka godzin przy dźwiękach muzyki z przważającym echem bębnów i piszczałłek, dzwonków i chałasu ogólnego.
Turystów odgradzała od procesji gruba taśma i stojący wzdłóż pochodu policjanci. Około północy wszystko cichło powoli by następnego dnia celebrować swoje hinduskie święto przy muzyce i tańcach bez przerwy 24 godziny. Hotele wypełnione turystami miały nakaz nie wypuszczania swoich gości na ulicę. Wszyscy przyjezdni czuli się jak tymczasowi więźniowie spędzając czas w środku zamkniętym po wewnętrznej stronie bramy i murów. Nikt nie protestował szanując obyczaje tubylców, każdy zaopatrzył się uprzednio w jedzenie na ten czas..
Po kilku dniach pobytu wyjechałem z miasta na lotnisko przed północą by zdążyć na lot w stronę Japonii. Wrócę tu jak szczęście dopisze. (wydatki: Hotel – 60 .- USD, Taxi –30.- USD, Wyżywienie, drinki – 70.- USD, Pamiątki – 20.- USD, Razem: około 180.- USD)

JAPONIA (II część)
Po kilku godzinach lotu samolot filipińskich linii dotknął szczęśliwie płyty lotniska w Narita, Tokio. Czekała nasza przybrana ciocia Katee. Elektrycznym pociągiem i taxi dotarliśmy do domu w ciągu godziny. Po odpoczynku ułożyłem plan pobytu w Japonii. Spotkanie z Polonią, może na mszy św. w kościele Św. Ignacego, wycieczka do ogrodu z kwitnącymi drzewami wiśniowymi jak i, zwiedzenie centrum Tokio. Co się zmieniło od ostatniej wizyty sprzed 15 lat. Zarezerwowałem lot na Okinawę, wyspę moich marzeń od wielu, wielu lat. Chciałem na własne oczy zobaczyć ten zielony kawałek ziemi gdzie ludzie żyją ponad 100 lat w zdrowiu i kondycji, gdzie stacjonuje wojskowa amerykańska baza desantowa..
W następnym już dniu wybrałem się do ogrodu i miałem szczęście zobaczyć drzewa w pełni kwitnących wiśni gdyż kwiaty utrzymują się przez jeden tydzień. Kilka dni później byłoby za późno. Okres ten ludzie wykorzystują na różnego rodzaju imprezy w parku gdyż kwiaty są jakby zwiastunem wiosny i radością sczególnie dla dzieci i rodzin. Co dzień można było zobaczyć setki ludzi biwakujących w parkach, siedzących na kocach całymi rodzinami, nie mówiąc o weekendzie.
Okinawa
Wykupiłem bilet na południową wyspę Japonii by w końcu przekonać się jak wygląda teren gdzie ludzie żyją przeciętnie ponad 100 lat w miejscu jednym z kilku na świecie. To mnie ciągnęło najbardziej. Szukam takiego miejsca by pomiszkać w przyszłośći.
Ciekawy też byłem życia największej wyspy Japonii, którą okupowao wojsko amerykańskie po II wojnie światowej przez następnych 25 lat. Mało Japończyków odwiedziło tę wyspę. Od samego początku, wyjścia z samolotu małe rozczarowanie. Hole i przestrzeń lotniska ozdobiona jest żywymi orcheidami przeróżnych kolorów. Pogoda wspaniała, trzaba było zamienić koszulę z długim rękawem na t-szert. Czysto, uśmiechy na twarzach potrzebne do lepszego samopoczucia by zapomnieć o podróży. Kolejką jednoszynową cicho ponad domami dojechałem do hotelu gdzie czekał zarezerwowany pokój. Jest jeszcze dużo przed południem a pogoda do opalania. Po małym odpoczynku wybrałem się na spacer po kokolicy starym zwyczajem by nie błądzić jak się zciemni. Za dnia wszystko jest bardziej widoczne i czytelne. Kolację zjadłem w restauracyjce na największym miejskim targowisku pod szklanym dachem ponad sklepami i budynkami targowymi. Japońskie danie: ryż z gęstym sosem i różnymi roślinami z małymi kawałkami kurczaka i wieprzowiny. Na popitkę barszcz o smaku buljonowym, trochę pachnący azjatyckimi przyprawami. Po tym zielona herbatka do woli lub rozcieńczony kompot z owoców. Wybrałem kompot, był smakowo wspaniały. Kelnerka bez krempowania przygrywała na trzy strunowym instrumencie podobnym do skrzypiec i śpiwała po swojemu uśmiechając się miło do konsumujących. Wyszedłem najedzony i wesoły. Szło mi się ciężko z rozbolałym kolanem bo było trochę pod górę. Ale doszedłem do hotelu pełen wrażeń pierwszego dnia. Wymieniłem jeszcze po drodze na poczcie kilkadziesiąt dolarów by czuć się swobodniej w wydawaniu. Ułożyłem sobie plan na następne dni by się nie nudzić w tym turystowaniu po świecie, gdzie następny dzień to następna niespodzianka czeka na turystującego. Okinawa jest moim ósmym przystankiem w podróży samolotowej dookoła świata. …Następnym będzie Dubaj.
Myślałem, że Okinawa jest wyspą zieloną przerzedzoną drogami z wioski do wioski a tam życie dudni na najwyższym poziomie. Miejsce setek hoteli i hotelików dla wczasowiczów. Klimat tropikalno północny dostarcza pięknej pogody z temperaturą 15-30 st. Celsjusza. Zima nie istnieje. Wszyscy mówią, że jak temperatura spadnie poniżej 17 stopni to znaczy jest zima. Pochodziłem po ulicy patrząc na sklepy i sklepiki, stragany i straganiki, restauracje i jadłodajnie, hotele i hoteliki, bary i kluby dzienne i te nocne. Wszystko pod turystów. Naganiacze wybiegają przed sklepy i restauracje i zapraszają do środka. Wrażenie jak na wczasach daleko od naszych zmartwień dnia codziennego, ale nie od zmartwień mieszkańca Okinawy gdzie nie ma przemysłu ani żadnych fabryk. A trzeba żyć. Więc ludzie zajmują się wszystkim po trochu. W mieście handlem i miejskim biznesem. Poza miastem ogrodami czy działkami dostarczającymi pożywienia i energii wszystkim. Wydaje się jakby wyspa była samowystrczalna, niezależna od matki – lądu Japonii.

Nowoczesny Dubaj.
Następny przystanek podrózy samolotowej w Dubaju osiągnąłem liniami Emirates po ośmiu godzinach lotu. Ledwo wysiedziałem w Airbusie. Niedość, że ciasne siedzenia to i mało miejsca na nogi. Dało się weznaki obolałej nodze, którą nie mogłem wyprostować siedząc pomiędzy pasażerami.
Już z okna samolotu widać było budynki niebotyczne jak wysepka na oceanie. Zbliżając się do lotniska wielki długi kilkaset metrów hangar rzucał się w oczy. Jeszcze nie wykończony do końca. Autobus od samolotu rozwoził pasażerów do odpowiednich sektorów. Inwalidów wożono nie na pojedyńczych wózkach lecz akumulatorowymi pasażerskimi wózkami wydającymi nagranym łagodnym głosem komendy lub grających znane melodie. Miejsca dosyć we wszystkich kierunkach dla pasażerów pomiędzy bramkami wejścia do samolotu. Kilkusetmetrowy piętrowy budynek o owalnym dachu przeszklony kolorowymi szybami nadawał egzotyczny wygląd w środku.
Wszystko wielkie wydawało mi się. Poczekalnia dla pasażerów wyglądała jak platforma zamknięta przez okalające stoiska informacyjne różnych firm samochodowych wypożyczających samochody jak i wielkich kiosków po których można chodzić dowolnie nawet z bagażem. Ceny reklamowanych hoteli były nie na moją kieszeń. Pomyślałem sobie czyżby wszyscy turyści to milionerzy czy biznesmeni nie liczący się z gotówką.

Po rozmowie z kierowcą taksówki skierowaliśmy się ku starszej części miasta leżącej bliżej lotniska z myślą znalezienia tańszego noclegu. Zwiedzenie nowoczesnej budowli zostawiłem na następny dzień. I tam nie znalazłem hotelu z przyzwoitą ceną. Zmęczony szukaniem wstąpiłem do hotelu „Mayfair” przed którym stała mkała grupka ludzi. Okazało się, że to turyści z Rosji. Wszedłem do środka, skierowałem się pod recepcję. Okazało się, że trzeba mieć rezerwację zrobioną przynajmniej jeden dzień wcześniej. Usłyszałem, że jeden zza lady mówi po rosyjsku więc pospieszylem ku nim. Recepcjonista nawet przychylnie podszedł do mojego problemu z zakwaterowaniem. Wskazał ceny wydawające mi się drogie. Podsunąłem mu myśł, żeby zakwaterował mnie jako ruska. Zawachał się i powiedział – poczekaj trochę na boku. Więc cofnąłem się i usiadłem przy stoliku na którym stał komputer z internetem włączonym. Od razu skorzystałem z okazji i sprawdziłem pocztę. Przeszło sto listów z czego połowa to śmiecie nie interesujące mnie. Nie było najważniejszej odpowiedzi z domu. Zacięli się i położyli laskę na kontakt a może inna przyczyna milczenia.
Po chwili podszedł do mnie recepcjonista Igor i powiedział, że po 12:00 zwolni się jeden pokój z grupy turystów rosyjskich i będę mógł być tam zakwaterowany za 80.- USD. Kiwnąłem potakująco głową; odszedł w kierunku recepcji. Było to mi na rękę, czas uciekał szybko, noga nie była sprawna na dalsze szukanie miejsca na nocleg. Hotele mimo drogich cen znajdowały się przy ulicach nie wykończonych jak na prowincji. Wrócił jeszcze raz i zaoferował mi rundę zwiedzającą następnego dnia po Dubaju z arabskimi turystami za 40 .-USD. Zgodziłem się, cena nie była wygórowana..
Skorzystałem z wolnego czasu i poszedłem coś zjeść do przyległej jadłodajni. Ryż z kurczakiem i kawą do popicia całkiem mi smakował. Wróciłem do hotelu. Bagaż już czekał w pokoju. Wieczorem przejechałem się autobusami po głównych ulicach i podziwiałem oświetlone budynki. …Zmęczony zasnąłem szybko.
Ranek, z pokoju na szóstym piętrze widok nie ciekawy. Widać pomiędzy hotelami niskie budy, ulice zapiaszczone, ludzie chodzą po jezdni bo chodniki są nieprzechodne, rozkopane. Jednym słowem bałagan dookoła widać.
Czekałem z ciekawością na wycieczkę turystyczną. Godzina 15:00, podjechał autobusik z kilkoma turystami. Salamalejkum!. Salamalejkum odpowiedzieli siedzący pasażerowie. Jeszcze kilka zatrzymań pod innymi hotelami i z kompletem turystów wyjechaliśmy z taniej strefy w stronę niebotycznych budynków. Czułem jakbym jechał do innego miasta ulicami szerokimi jak autostrady popędziliśmy w stronę nowego centum Dubaju. Okrążaliśmy wielkie ronda jak kwietniki. Pierwszy przystanek był przed sułtana pałacem, który można było obejżyć z kilkuset metrów, dalej ani centymetra. Samochód policyjnej straży stał w poprzek alei i nie pozwalał jechać dalej. Wszyscy wysiedli by porobić sobie zdjęcia choć z daleka od pałacowych zabudowań. Zaspakajali się robieniem zdjęć dziesiątkom pawi królewskich chodzących sobie po parku przedpałacowym. U mnie, w Arizonie, takie ptaki ozdabiają ogród od lat. Tu policja nie zwracała uwagi na niszczenie trawy i ganianie dzieci za pawiami z podciętymi skrzydłami. Pawie a szczególnie samce były w objektywach na pierwszym miejscu. Odczuwało się jakby ludzie pierwszy raz takie ptaki widzieli, zapomnieli o autobusie czekającym. Pawie uciekały od ludzi po parku nie mogąc frunąć sobie na drzewa. Podskakiwały tylko na pewną wysokość z rospędu aby szybciej i dalej od zwiedzających.
Dla ochłody przewodnik zabrał nas do domu handlowego by każdy sobie mógł kupić jakąś pamiątkę z serii typu „Made in Honkong czy Wietnam”. To stara metoda zorganizowanych wycieczek naganiania kupców dla handlarzy pamiątek. Podczas tego przystanku można było pochodzić przed budynkami na pomostach i rozległych schodach z tarasami by można usiąść i orzeźwić się jakimś napojem czy zapalić fajkę wodną. Z tego miejsca można było zrobić zdjęcie charkterystycznego hotelu w postaci żaglą – wizytówkę Dubaju. …Inny przystanek w programie to zwiedzenie domu towarowego z masą międzynarodowych restauracji czy kawiarni. Można sobie było coś kupić do przegryzienia. Ozdobą było wielkie akwarium kilka pięter wysoki z rybami różnej wielkości jak rekiny, płaszczki, węże morskie czy ławice drobnych rybek. Można było też kupić bilet na przejście holem pod akwarium ze szklaym dachem i widzieć pływające ryby od dołu.
Zbliżał się wieczór i zawiezieni zostaliśmy do następnego miejsca handlowego z wielkimi pasażami międzynarodowych wyrobów charakterystycznych dla danego kraju czy regionu. Kiedy zapadł zmrok wszysy skierowali się przed budynek na taras wielkiej zatoki by podziwiać tańczące fontanny w rytm muzyki. Coś na wzór fontan w Las Wegas przed kasynem Wenecja. Piękny widok dodatkowy rzucały oświetlone wysokościowce otaczające zatokę. Wszystko dużych rozmiarów tak jak drogie noclegi w tych hotelach. Nie na kiszeń przeciętnego Araba czy turysty. Im więcej nowoczesnych i drogich hoteli przybywa tym więcej biedy można zauważyć w starych dzielnicach gdzie ludzie chodząc na bosaka lub w sandałach stołują się w małych jadłodajniach czy sklepikach z żywnością na stojąco.
Wszyscy zmęczeni bogatym programem wycieczki czekali na kolację o godzinie 21:00. Autobus podwiózł nas dalej od centrum by na dachu jakiegoś hoteliku w restauracji można było jeść do woli. Jest to miejsce dla wycieczek na zakończenie zwiedzania. Rezerwacja była ustalona z góry. Czasu jedna godzina wystarczyła na objedzenie się do syta. Dań cała gama, deserów masa, owoców pod dostatkiem. Każdy ledwo wtoczył się do podstawionego autobusu. Odwożenie gości było do północy. Każdy z malejkumsalam opuszczał autobus pod swoim hotelem.
Czas w ciszy nocnej wykorzystałem na uzupełnienie notatek i korespondencji elektronicznej by móc pospać sobie dłużej.

Qatar po drodze do Polski
W gorąco zapowiadający się dzień po kilku godzinach liniami Emirates znalazłem się na lotnisku Doha w Qatarze. Odczuło się od razu mniejszych rozmiarów lotnisko. Rozejżałem się już za hotelem w poczekalni lotniskowej. Ceny podobne do dubajowskich, sto i więcej dolarów za noc. …Nie byłem nimi zainteresowany. Swoim zwyczajem, po wyjściu na zewnątrz zacząłem się rozglądać za tańszym spędzeniem nocy.
Pochodziłem i porozglądałem się po okolicy. Żar z niebaowania dokuczał w oddychaniu. Schło w gardle, śliny na przełknięcie zabrakło. Zorientowałem się w cenach hoteli i „taxi”, za ile i gdzie. Po czasie wdałem się w rozmowę z jednym kierowcą co rozglądał się prywatnie za turystami, jak w Polsce na dziko. Wszyscy pasażerowie rozjechali się sprzed lotniska. Miałem szansę targowania się o wszystko.
Wyjechaliśmy z terenu lotniska. Starym zwyczajem skierowałem się w stronę dworca autobusowego a nie nowych hoteli obsługujących biznesmenów lub przedstawicieli firmowych. Kto płaci z kieszeni przeciętnego człowieka to nie będzie rezerwował noclegu w drogich hotelach. Ja chciałem zobaczyć i odczuć na własne oczy mały kraj z roponośnym ekonomicznie stylem życia. Przeznaczyłem na to dwa dni w moim grafiku samolotowej wycieczki dookoła świata.
Miałem czas, hotele jeden przy drugim do wyboru przy dworcu autobusowym. Spadła cena poniżej 50 dolarów. Prywatny właściciel taksówki sam zajżał do następnego i krzyknął z radości, że tu będzie odpoczynek. Mały hotelik „Golden Hotel” z Filipińczykami w obsłudze i dla Filipińczyków tam pracujących wydał mi się całkiem dostępnie.
Cena nie wygórowana, 30.- dolarów usatysfakcjonowała mnie. Poprzestałem szukać tańszego. Pokój na drugim piętrze z oknem na dworzec autobusowy wydawał mi się ciekawym widokiem. Obsługa uprzejma. Widząc mnie kulejącego podniosła bagaż pod same drzwi. Kierowca umówił się ze mną na drugi dzień pojeździć po okolicy.
Tego dnia pochodziłem po mieście w dzielnicy z przystankiem autobusowym, placem postoju taksówek, ulicami ze sklepami jubilerskimi i małymi jadłodajniami. Tak sobie wyobrażałem okolicę, szybkość postępu technicaznego zabrała czas z uporządkowania ulic, wykończenia trawników czy przejść dla pieszych. Podobnie jak w Dubaju. Taksówki nowe parkują na piaszczystym placu. Wygląda to jak nowoczesność na ziemi biednej po której ludność żyje według starych zasad sprzed wieków. A w rzeczywistości jest to ziemia nasiąknięta płynnym zlotem, który przyspiesza rozwój techniczny wyprzedzając postęp obswojenia się i wdrażania wiedzy naukowej do życia codziennego. Wygląda to jakby liczylo się bogactwo na pokaz dla bogatych turystów a życie przeciętne pozostało nie zmienione od lat.
W środku hotelu luksusy a pod hotelem Arab je swoją porcję na kucki podtrzymując się dla równowagi plecami o ścianę. W przerwie taksówkarze idą odpocząć na ławkę w poczekalni autobusowej pod gołym niebem lub siadają gdzie popadnie przed bazarem na czym się da. Tam ciekawiej, dużo różnych ludzi, pogadać można. Lepiej się czują siedząc na betonowych schodkach wśród swoich znajomych plączących się od rana do wieczora pomiędzy turystami a sklepikami czy jadłodajniami przychodnikowymi. Zmęczony włóczeniem się z obolałą nogą przyspieszyło powrót do hotelu. W recepcji zamówiłem pobudkę z taksówką by nie przegapić lotu do kraju.

Końcówka lotniczej przygody.
Z plikiem egzotycznych i ciekawych zdjęć wylądowałem na lotnisku Chopina w Warszawie. Będzie co opowiadać i pokazać z krajów rozwijających się na piaszczystej Saharze. Zadowolony wróciłem, nie zazdroszczę już nikomu zwiedzenia liniamii Emiratów. Tego mi brakowało. W bagażu wagabundy powiększył się wizerunek arabski znany do tej pory z lektury.
Polska, inny kraj, inna mentalność. Na oko wszyscy wyglądają jednakowo pod względem ubioru i zachowania. Gdy znalazłem się za linią odgradzającą podróżnych od czekających od razu usłyszałem z dala swoje imię. Andrzej, kieruj się na lewo. Irek z Honoratką wręczyli mi pierwsi kilka polskich goździków z małą banderką narodową. W kawiarence lotniskowej musiałem podzielić się podróżą z przybyłymi.
Warszawa, Kraków, Gdańsk, Poznań …
Kilka dni zleciało na spotkaniach z massmediami jak i z przyjaciółmi. Jeździłem użyczoym samochodem od starego kolegi studenckich czasów – Tolka po całej Polsce. Wiele godzin zajęło mi uregulowanie spraw z domem, wystawionym na sprzedaż. Boląca noga popędzała w zakończeniu podróży. Sporo wizyt odmówiłem. Poleciałem przez Nowy Jork bez planowego zatrzymania do Arizony. Nie chciałem nadwyrężać nogi.
Już w domu w Phoenix
Całego i szczęśliwego przywitało mnie na lotnisku gorące i suche powietrze arizońskie. Rodzinka, nieuprzedzona, spała w tym czasie. Nie dzwoniłem po drodze. Na drugi dzień już odwiedziłem gabinet lekarski by następnego dnia zacząć terapię przed czekającą mnie operacją. Tym razem może się zabieg hirurgiczny powiedzie.

Do następnego roku muszę doprowadzić stan fizyczny do podróżowania. Afryka czeka …

Pozdrawiam
Jędrek

Phoenix, czerwiec 2014

This entry was posted in Rózne. Bookmark the permalink.