Wieści z trasy

KOLUMBIA (B)

Azymut – Buenaventura
Po przygnębiającym poprzednim dniu i nieciekawej nocy wyjechałem na ulicę za Manuelem. On pojechał w jedną stronę a ja udałem się na południe, potem na zachód w drugą. Było pochmurno i mdżyście i nie zapowiadało się słonecznie. Jechałem od tej pory bez kalkomanii z imieniem Jana Kobylańskiego – obrońcy polskości czując się nijako w obecnym czasie wolności słowa i demokracji konstytucyjnie zapewniającej. Jak widać poza krajem inne siły i wartości działają. Nie wiem czym to wytłumaczyć, mogę się tylko domyślać. …Obrałem azymut na port nad Pacyfikiem – Buenaventurę.
W deszczu po zmiennej jakości drodze, pomiędzy załadowanymi ciężarówkami jechałem dosyć wolno trzymając się w napięciu słabej widoczności. Doga stawała się bardziej kręta, nawierzchnia stara i z dziurami. Jechałem nad Pacyfik z nadzieją, że zobaczę kurort wczasowy Kolumbii. Mijając po drodze budującą nową autostradę szybkiego ruchu, unoszącą się wysoko na kilkadziesiąt metrów nad przełęczami w górach sprawiało wrażenie rozbudowy ruchu turystycznego na wielką skalę. Ciasnota na wąskiej górskiej drodze z dołami wyrobionymi przez TIRy sprawiała, że szybkość czasami nie przekracza piechura czy rowerowej. Słychać było ledwo pchających się po górę samochodowych ciągników częste zgrzytanie przekładni i sapanie silników ciągnących na przyczepach załadowane i ciężkie kontenery do bazy portowej i odwrotnie. Jechałem w tej kolumnie omijając zwalone ściany ziemi z gór, wydłużając przeznaczony czas. Wpadałem z nienacka w dziury, wyrwy na kiepskiej drodze. „Zabawka” przechodzi ciężki sprawdzian jadąc po półkach gór wśród głębokich wąwozów. Mam to co chciałem. …I tak do 19:00, do postoju nocnego na jakieś strzeżonej stacji czynnej całą dobę. W zmęczeniu nic więcej nie potrzeba do szczęścia.
Szczęśliwy, że w końcu po 11 godzinach osiągnąłem miasto, które było w moich planach. Byłem ciekawy jak wyglądają plaże i hotele. Dzisiejszego dnia pokonałem z Bogoty do Buanaventury 478 mil (około 800 km). Być może ustanowiłem swjego rodzaju rekord jadąc w górach po kiepskiej drodze i w kiepskiej pogodzie.

7:00 godz. Deszcz. …Około godziny jeździłem sobie po mieście. Czar uroku prysnął. To nie kurort wczasowy, to slamsowe miasto portowe z murzynami wałesającymi się do póżnej nocy. Ulice wąskie, wyboiste i brudne, strach się zatrzymać. Po prostu murzynowo. Na krańcu miasta widnieją jakieś hoteliki ogrodzone wysokim parkanem dla bezpieczeństwa. Nawet jeden utrzymany w stylu przyzwoitym, pilnowany przez dwóch uzbrojonych policjantów. Zawiedziony wyrawałem się w stronę Popayan leżącego kikaset kilometrów dalej na mojej trasie. Dostałem namiary od pani Melanii na pewnych Warszawiaków.
Pogoda zrobiła się słoneczna, drogi lepszej jakości, więc i kilometry ubywały szybko. …Już od 14:00 błądziłem po mieście. Znalazłem adres i okazało się, że nie mieszkają pod nim. Telefon nie aktualny, wyłaczony. Co robić?

Niemalże cud
Specjalnie z ciekawości zboczyłem z okrężnicy do centrum by spotkać swoich ziomków, mieszkających tam od 20 lat. …Zadzwoniłem pod domotelefon posiadającego numeru, nie odpowiada….Otworzyła się brama, jakiś lokator powiedział, że tak, mieszkali jacyś Polacy ale od dwóch lat nie mieszkają. Wstąpiłem do bliskiego punktu internetowego i mówię do pracownicy, że mieszkał tu jeden Polak o imieniu Andres i był muzykiem. Oczy jej się otwierały coraz bardziej jakby go znała. Nagle wykrztusiła …on przed chwilą przechodził tu i nie dokończywszy rozmowy wybiegła na ulicę i pognała daleko. Dorawała parę idącą po chodniku. Widziałem jak rozmawiała z nimi. Podeszłem bliżej a ona wskazała i powiedziała, że to ten. Podszedłem do nich by powiedzić o co chodzi, po polsku. …Okazało się, że to ta osoba, którą chciałem odwiedzić. Cud! Nie mając aktualnych namiarów spotkałem dzięki dziewczynie tę osobę do której specjalnie zboczyłem z drogi. Oni też szli tą drogą, którą nie chodzą często na terapię. To tylko w tym dniu zboczyli by coś kupić w innym sklepie. Po prostu był zbieg okoliczności, ja – zainteresowany, dziewczyna – znająca ich i sekundy, które dzieliły od rozmowy z nią do spacerowej przechadzki Andrzeja z żoną Joanną na ćwiczenia terepautyczne.

Oczywiście, zrezygnowali z wizyty u lekarza i zaprosili mnie do domu. Spełnili moje życzenia: niedrogi hotel i strzeżony parking. Wszystko było w zasięgu ręki u znajomych. Tym milej się poczuliśmy, że jesteśmy razem z prawobrzeżnej Warszawy, oni z Grochowa, ja z Targówka. Z Andrzejem chodziliśmy na początki grania na trąbce do Pałacu Kultury, tylko w innych latach. Mamy wspólnych znajomych, ale nigdy się w życiu nie spotkaliśmy. Wspólną gwarą rozmawiamy i o znanych ulicach. Okazało się, że oboje są na emeryturze. Andrzej był przez 15 lat wykładowcą muzyki w tutejszym Konserwatorium Muzycznym; wszyscy go niemal znają.
…Tak zleciały niepostrzeżenie dwa dni na zwiedzaniu miasta i odwiedzinach. …Zawiązała się nowa przyjażń. Obiady i kolacje razem. Gdy wspomnałem o niemiłej sprawie z Bogoty, nie zdziwili się tym. Z tego powodu są daleko od tej placówki i nie chcą mieć z nią nic wspólnego. Nie tylko oni, pomyślałem.

Trzeciego dnia po wspólnym objedzie wyjechałem zgodnie ze swoim azymutem podóży – na południe. Lał deszcz jak z cebra, umył „Zabawkę” przy okazji. …Nie dojechałem tego dnia do granicy. Szalejący deszcz, lecące z gór kamienie i obsuwająca się ziemia zatrzymywały cały ruch na drodze. Na pewnym odcinku trzeba było czekać kilka godzin, by spychaczami utorować drogę w obsuniętej ziemi z błotem. W późnych godzinach wieczornych dojechałem na nocleg w mieścinie górskiej – El Gordo, gdzie zatrzymałem się przy hoteliku z restauracją. Właściciel biznesu „La Casita” z podziwem dla mojej jazdy zafundował mi fasolówkę i kawę na dodatek rozmawiając długo.
Drogą gładką jak stół wyjechałem z samego rana.. Do granicy zostało okoł 5 godzin jazdy. Przeliczyłem się. Zła pogoda, obsuwająca się ziemia i spadające kamienie ze ścian gór zwalniały jazdę. Ledwo przed zmrokiem dobiłem do miasteczka przedgranicznego – Ipiales. Poziom wysokich gór, chłodna noc, zmęczenie jazdą w napięciu zmusiła mnie do zatrzymania w hotelu. Otrzymałem pokój na piętrze bo na parterze zimniej, nie ogrzewają hotelu. Mimo koca dodatkowego zmarzłem. Prysznic też chłodny. Bałem się o przeziębienie. Temperatury pomiędzy dniem i nocą sa duże. Rozgrzałem się gorącą kawą, która czekała w recepcji dla gości hotelowych.
Do granicy jechałem już kilkanaście minut.
cdn.
Zasyłam Pozdrowienia!
– Jędrek.

This entry was posted in Ameryka Południowa 2011. Bookmark the permalink.