PIERWSZY ETAP

Pierwsza część

Afrykańska ziemia, Maroko
Choć ciekawi mojej podróży, dzięki platformie telematycznej EMTRACK, pogratulowali mi osiągnięcia Dakaru to ledwo znalazłem w nim chwilę by nadrobić podzielenie się z odbytej drogi przez Maroko i Mauretanię. …Zabawa dzięki Ekosystwmowi trwa ku wszystkim zainteresowanym, i moim też.

Bez przeszkód znalazłem się na promie płynącym przez niecałe dwie godziny z Algeciras do Ceuty – hiszpańskiego portu w Afryce. Stąd też rozpocząłem okrążanie Afryki.

Szybko pomknąłem w stronę marokańskiej granicy. Po stronie hiszpańskiej odprawa błyskawiczna pomogła zmniejszyć czas przekroczenia granicy. Kiepska, pofałdowana i kręta droga dała się szybko weznaki w części należącej do Północnej Afryki. Już przy podjeździe na wierzchołek pierwszej górki „Zabawka” ledwo wyrobiła się. Poczekałem do rana na parkingu dworca morsko-autobusowego. Od Tangeru jechałem już w muzułmańskiej kulturze mając wodę Atlantyku po prawej stronie, omijając góry Atlas.

Brzegiem Atlantyku
Szybko dojechałem do przeszło 400 letniego Rabatu – stolicy marokańskiej, by załatwić wizę do Maurytanii. Wykorzystując czas odwiedziłem Ambasadę Polską by zorientować się o sytuacji rodzin byłych kombatantów. Przyjęty gościnnie przez pana ambasadora odpocząłem trochę po jeździe w innym świecie. Załatwiłem też wizę do Liberii od ręki i pojechałem dalej, do Casablanki, ekonomicznego serca Maroka, miasta żyjącego w stylu europejskim z dużymi bulwarami i parkami.
Znam te miejsca z wyprawy motocyklowej. Zmartwiło mnie tylko zamkinięcie katedry – utrzymywanej przez hiszpańską placówkę. Stoi otwarta dla turystów i jest dalej punktem orientacyjnym w zwiedzaniu Casablanki. Dzięki Radcy Prawnemu polskiej placówki uzyskałem kilka adresów innych konsularnych placówek znajdujących się w Dakarze. Atmosfera przyjazna nie zmieniła się od lat gdy w budynku mieścił się Konsulat R.P.
Kilka dni zeszło mi na jęździe do Dakhli. Po drodze odwiedziłem Agadir by porównać zaszłe zmiany w wyglądzie miasta do którego przybywają turyści z kamperami na odpoczynek. Myślę, że tu kończy się europejska atmosfera. Dalej trasa wiodła przez muzułmańską kulturę i obyczaje. Mijałem Tiznit, Tam-tam i inne. W kiblach trzeba było stanąć nad dziurą by załatwić się na kucki i korzystać z wody znajdującej się w puszce stojącej pod kranikiem przy ścianie. Doradzam korzystać z papierem toaletowym w ręku. Nawet w restauracjach i hotelikach ten zwyczaj panuje.

Przez byłą kolonię hiszpańską
Laayoune, dawna stolica Zachodniej Sahary przemieniła się z wioski w duże miasteczko gdzie pozostały kolonialne budowle i słychać było często hiszpański język na ulicy. Ludzie wierzą, że ta prowincja kiedyś wyzwoli się spod protektoratu marokańskiego. Ja już nie wierzę, że kiedyś ta antonomiczna część będzie samoistna. Więszość pozostałych katolickich kościółków jest zamknieta. Rząd marokański zaludnił swoimi obywatelamii tę ziemię obiecując wysokie zarobki i nie płaceniu podatków przez biznesy.
Dojeżdżając do granicy tej prowincji hiszpańskiej przenocowałem przed a śniadanie zjadłem po stronie hiszpańskiej w mieście Tah. Podczas pytania o drogę policjanta, ciekawsko zerknął na mapę, którą trzymałem w ręku i się oburzył, dlaczego widnieje nazwa „Zachodnia Sahara”. Wyksztusił z podnieceniem, że jak ja mogę to tolerować i posługiwać się taką mapą. To nie hiszpańska ziemia, to marokańska – dodał. Rozstaliśmy się w gniewie.

Końcowy marokański odcinek
Do Dakhla, ostatniego przystanku przed Mauretanią, wjechałem przez olbrzymią bramę szeroką aleją. Ta kiedyś turystyczna wioska w której tworzono konwój kilkudziesięciu pojazdów strzeżonych przez marokańskie wojsko by dostać się do Maurytanii, dziś wielkie misto z mnóstwem hoteli, campingiem i z bazą wojskową strzegącą spokoju. Czuło się dookoła rządowe wsparcie ekonomiczne. Piękne ulice, skwery, hotele wielogwiazdkowe nadawały miastu nowoczesny wygląd. Kilka kilometrów za Dakhla przekroczyłem południk Raka. Na dodze slalomem omijałem piaskowe łachy naniesione przez wiatr. Odprawa dosyć sprawnie przeszła po odrzuceniu ofert pomocy granicznych chłopców, pomocników turstycznych.

Piekło międzygraniczne
Wjechałem w pas graniczny pomiędzy dwoma krajami. Pięć kilometrów drogowego piekła. Z szybkością mniejszą od piechura zygzakami omijając wystające z podłoża skały i nierówności terenowe, wyglądające jak wyschnięte wyspy koralowe z ostrymi krawędziami, sunąłem powoli do przodu przez godzinę w gorączce i pyle by nie uszkodzić „Zabawki”.
Kiedyś podczas podrózy motocyklowej na tej samej drodze zgubiłem się jadąc po piachu, na którym wiatr zwiewał ślady poprzednich pojazdów.
Kląłem i jechałem bardzo powoli do przodu myśląc, że nie dojadę tego dnia do granicy maurytańskiej. Na tym krótkim odcinku, zaniedbanym przez sąsiadujące ze sobą kraje, ludzie pozostawili setki swoich uszkoddzonych samochodów. Widok żałosny. Pozostawione samochody rozgrabione przez ludzi wyglądają jak sterczące kości padliny zwierzęcej, To napawało strachem co niemiara.

Po pewnym czasie minąłem jeden z ostatnich zakrętów przed budowlą graniczną. Stanąłem za szlabanem już na stronie Mauretańskiej. Odetchnąłem z ulgą, że nic się nie urwało. Miałem szczęście gdyż kilka razy zawisnąłem spodem „Zabawki” na jakiejś skale niezauważonej. Wszystko dookoła miało zabarwienie biało szare a słońce oślepiało dodatkowo.
Tu na granicy spotkać można było jeszcze sporo turystów. Spotkałem Węgra – Józefa jadącego z owczarkiem Fordem SUVem w stronę Południowej Afryki. Zaproponował mi wspólne jechanie i asystowanie w razie potrzeby. Zgodziłem się, będzie raźniej pomyślałem.
Powoli do skromnej stolicy – Nouakchott ze wspaniałym rybnym bazarem i dobrymi restauracjami, dobrnąłem późnym wieczorem. Przenocowałem ze strachem na jakiejś stacji benzynowej czynnej cało dobowo by wczesnym rankiem pojechać w stronę Rosso – miasta leżącego na granicy już po stronie Senegalu.
Przed opuszczeniem Mauretanii trzeba było załatwić formalności graniczne i zabukować się na prom. Żar z nieba i panująca duchota odbierały oddech. Brak informacji w kolejności załatwiania zdezorientowało podróżujących. Samochód zaparkowany na wskazanym miejscu czekał na prom. Pierwszeństwo miały samochody komercjalne i nigdy nie wiadomo czy na turystyczne pojazdy znajdzie się miejsce. W pewnym momencie mała grupka Mauretańczyków wściekła się widząc na drzwiach „Zabawki” zarys Afryki opasany flagą polską. Nie mogli zrozumieć, że to rysunek, tylko dlaczego Polski znak zagarnia cały kontynent. Z pomocą przyszedł i rozpędził nastolatków wezwany przeze mnie strażnik graniczny. Ci dalej wymyślali w moim kierunku.
Naszedł moment wjazdu na prom. Byłem drugi za samochodem Węgra, który przejechał lekko SUVem po wodzie by wjechać na prom. Moja Toyotka z małym prześwitem ledwo co nie stanęła w wodzie. Głęboki rów wodny utrudnił wjazd na pomost promu. Po pokonaniu przeszkody następną trudnością było przejechanie garbu na którym niemalże zawisła. Dzięki pomocy ludzi, którzy przepchali przez przeszkodę znalazłem się spocony z wrażenia wśród innych pojazdów na deku promu.

Podjechanie do granicy Senegalu odbyło się w asyscie przeszkadzająch granicznych tłumów pomocników. …Nie dało się tego ominąć.
– Jędrek

* * *
Nieco statystyki:
– 12 dni w podróży (7 w Maroku, 5 w Maurytanii)
– przejechanych około 3121 km:
– 2560 km w Maroku (średnio 365 km/dzień)
– 561 km w Mauretanii (średno 190 km/dzień)
– wydatek około 500 euro (320 w Maroku, 180 w Mauretanii) = paliwo, pożywienie,
noclegi, wizy, przejścia graniczne, …inne (średnio 41.6 euro / dzień)
– szybkość „Zabawki” na autostradzie: 100 – 110 km/godz

This entry was posted in Afryka 2016. Bookmark the permalink.